Ostatni list Bersedarosa, cz. 1
Rejestrując pierwsze słowa tej epistoły, wykoncypujesz sobie pewnie, żem zmysły postradał, dlatego przez wzgląd na starą naszą komitywę upraszam Cię, byś w sobie dość pobłażliwości odnalazł, by pierw wypociny te do końca doczytać, a dopiero potem stan mego umysłu osądzić. Odpowiedź na ten list sporządź proszę, a jeśli i ode mnie wtedy zwrotne wieści otrzymasz, to znaczyć będzie, że mózg mój rzeczywiście figle mi płata, a miejsce moje, miast w murach najbardziej szacownej akademii na świecie, winno być w ciemnej izbie przytułku dla obłąkanych. Obawiam się jednak, stary druhu, że moja odpowiedź już nie nadejdzie, a to dlatego że mam bardzo zasadne przypuszczenia, że trzy dni po wysłaniu tego, co właśnie przelewam na papier, ducha swego wyzionę, choć klnę się na wszystko, co dla mnie ważne, że żywota swego przyszłego w najmniejszym nawet stopniu wyzbywać się nie chcę.
Wróć pamięcią do tej wyjątkowej chwili, dwa lata temu, gdy los dał nam tę cudowną sposobność spotkać się w przepięknych ogrodach Suanilli i z czeluści starczego zapomnienia znów wydobył na światło dnia czasy moich badań na Wzgórzu Czaszek. Nie pamiętam, na jaką okoliczność to było, ale sam rozpytałeś mnie o asystenta z bubarackich wykopalisk – Antareza. Zgodnie z prawdą odrzekłem, że niezadługo przed naszym spotkaniem zapadł on na dziwną chorobę, która to w krótkim czasie wyprawiła go w zaświaty. Wtedy napomknąłem też, że z sześciorga członków ekspedycji przy życiu pozostałem jeno ja i chromy bakałarz Luson, który się w murach Wyroczni już dawno temu zaszył, by tam pokutować za swój, jak się upierał, rozpustny żywot. Pamiętam wzrok Twój i strach w nim pełgający: „Klątwa jaka, czy co?” – wyszeptałeś. A ja roześmiałem się, że faktycznie to może któryś z umęczonych potępieńców, których ze Wzgórza Czaszek wydobyliśmy, niezbyt ukontentowany tym faktem ściągnął na nas przekleństwo Trzeciej Siostry. I na Twojej facjacie uśmiech zagościł. Jako sługom nauki zawsze to co wykraczało poza sferę opisaną miarą umysłu, zdało nam się jeno zabobonem. Ale gdy zapadł zmrok, wino mocno szumiało nam już w głowach, a blask pochodni spowijał kamienny taras zawieszony ponad dachami Traneffialu, wróciłeś do tematu śmierci mych bubarackich kompanów. Powiedziałem Ci wtedy, że również Alyelle, która odeszła jako pierwsza, tknęła jakaś tajemnicza choroba, która niczym drzewne wyżeracze wydrążyła wnętrze jej ciała i zabiła w kilka dni od momentu pojawienia się pierwszych objawów. Nie wiedziałem, jak umarł Dyschos, który był drugi, ale trzeci – Paranes – zamordowany został, gdy nocną porą wracał przez suleńskie slumsy ze swojej pracowni w Akademii. Nasze próby ustalenia prawidłowości ciążących nad tymi nieszczęśliwymi zgonami rozbiły się również o to, że choć Alyelle, Dyschos i Paranes umierali co dwa lata, to już śmierć Antareza nastąpiła cztery lata później. Ostatecznie doszliśmy do konkluzji, że dopadł nas już starczy uwiąd mózgu i musimy koniecznie lepiej zbratać się z winem, bo po nim dopiero wraca nam jasność i czystość myślenia. Jak uradziliśmy, tak i zrobiliśmy i to z takim entuzjazmem, że kolejny dzień wolałbym wymazać ze swej pamięci…
Po powrocie do Dordony i swych akademickich powinności nie myślałem już o „bubarackiej klątwie”. Do czasu… Do czasu, aż jakiś miesiąc temu, po raz pierwszy od wielu lat, spotkałem swego starego kompana z młodzieńczych lat – Tajtallisa, który został wróżem w Wyroczni. Powspominaliśmy młodzieńcze wybryki i śmiechu było co niemiara, aż w końcu zapytałem go o swego dawnego ucznia – chromego Lusona, który dzielił ze mną trudy bubarackich ekspedycji. „To ty nie wiesz?” – zdziwił się Tajtallis. „Luson zszedł był z tego świata jakie cztery lata temu, wskutek onej nieodgadnionej epidemii, co to mury przybytku naszego opanowała i pokotem liczne grono braci naszych złożyła”. Wstyd się przyznać, mój drogi druhu, ale poczułem po słowach tych, jak mnie wielkie przerażenie ogarnia. Ja, niezłomny taran nauki, który w nic wiary nie dawał, o ile samemu tego nie doświadczył albo o ile inny poważany mędrzec w swych księgach nie zapisał, nagle poczułem niewyobrażalny strach przed czymś pozamaterialnym, odległym nauce tak jak światło ciemności. Wracając do domu, gorączkowo rachowałem w myślach, ile czasu minęło pomiędzy kolejnymi śmierciami i wyjść mi inaczej nie chciało niż to, że każdy uczestnik bubarackich badań umierał co dwa lata. I że nadszedł oto rok, w którym umrę i ja.
W dniach, które nadeszły zaraz potem, dzięki swym akademickim asystentom, udało mi się pozyskać daty dzienne tych wszystkich tragicznych zgonów i dopiero wtenczas resztki mych siwych włosów zjeżyły się na głowie, bo wyliczyłem, że Antarez umarł 777 dni po śmierci Lusona, który z kolei skonał 777 dni po zgonie Paranesa. Między śmiercią Paranesa a Dyschosa też minęło 777 dni, podobnie jak między zgonem Dyschosa i Alyelle. 777 dni wstecz od śmierci Alyelle byliśmy na badaniach na Bubaraku. Najstraszniejsza była jednak chwila, w której uświadomiłem sobie, że tego dnia, gdy kalendarzowa arytmetyka potwierdziła me irracjonalne, wydawałoby się wcześniej, obawy, mija 756 dzień od śmierci Antareza… Czyli że ostało mi jeszcze dwadzieścia i jeden dni życia.
Tego strasznego wieczoru oddałem swój umysł i ciało całkowicie we władanie boga wina, ale już od następnego ranka, nie do końca trzeźwym jeszcze będąc, postanowiłem, że wykorzystam pozostały mi czas na to, by rozwiązać zagadkę „bubarackiej klątwy” i być może ocalić swe nędzne, ale jednakowoż jedyne, życie. Na temat liczby 777 w akademickiej bibliotece znalazłem bardzo niewiele, choć mrowie moich studentów i asystentów przeczesywało przez dwa dni setki ksiąg i zwojów. Zasadniczo liczbę 777 znaleźliśmy jeno w kontekście niejakiego Tuladrramona, myśliciela z Suanilli, który żywot wiódł na przełomie IV i V wieku (imię jego nigdy wcześniej nie wpadło w me uszy!), twórcy numerologii zumeridyjskiej (o niej też jako żywo dowiedziałem się pierwszy raz!). Wszystkie dzieła Tuladrramona zniszczone zostały lub zaginęły, w każdym razie nic, co popełnił, nie dotrwało do naszych czasów, a nawiązania do jego spuścizny sporadycznie jeno pojawiają się u niektórych mistyków medawallskich. W XXVII tomie niezastąpionej Księgi Wszechrzeczy, przy haśle „777” adnotację taką poczyniono: „w numerologii zumeridyjskiej liczba końca i przejścia”. Tyle. Kilka słów, które rozbudziły moją imaginację bardziej niż bukłak wina fantazyję Tuldeta Brednioklepa. Jeszcze dnia trzeciego najazdu mych hufców na bibliotekę Fasfoo, mój faworyt wśród studenckiej braci znalazł zdań kilka na temat żywota samego Tuladrramona. To co istotne zawierało się w tych oto słowach: „w latach 410-413 przebywał w krainie przez strzygi zaludnionej; w 414 r. wydał w Suanilli Devereresztre, w której zawarł był podstawy tak zwanej numerologii zumeridyjskiej”. Co mogłoby to oznaczać, mój drogi przyjacielu? Czy postawienie tezy, że suanillski myśliciel przez trzy lata przebywał na terenach, na których nikt cywilizowany nie postawił nigdy stopy, a jeśli już to zrobił, to na pewno nie wrócił stamtąd żywy, a po powrocie z tej tajemniczej wędrówki, która musiała przecie odcisnąć na jego umyśle wielkie piętno, stworzył mistyczne dzieło dotyczące numerologii, byłoby zbyt śmiałe? Wiem, Ty, prawdziwy naukowiec, który trzyma się jeno twardych danych, na pewno znalazłbyś mnogość słabych punktów tej hipotezy, ale ja… Cóż, zostało mi ledwie siedemnaście dni życia, a innych tropów nie miałem. Musiałem się czegoś chwycić. Po prawdzie nie ustaliłem wciąż nijakich więzów między Wzgórzem Czaszek a strzygami, ale na tamten moment, kiedy te ponure i przerażające istoty, wbrew mnie samemu, rzecz oczywista, stały się przedmiotem moich upodobań, wiedziałem już, gdzie skierować swe dalsze kroki.
Na nabrzeżnej, obmywanej wodami morza skale, prawie u wrót dordońskiego portu stoi walący się, olbrzymi dom, gdzie żywot swój wiedzie Uainttoles Siwobrody, jedyny znany mi człek, który nie jeno znawcą historii Astimary jest, ale posiada swój własny, pokaźny księgozbiór z tekstami dotyczącymi tego przeklętego przez dobrych bogów miejsca. Wiesz równie dobrze jak ja, że Astimara jedynym miastem naszego cywilizowanego świata jest, które ma cośkolwiek wspólnego ze strzygami. Wiesz też, rzecz jasna, że od czasów Demona Faravareya (co w języku strzyg oznacza „ten, którego nikt nigdy nie widział”), a na pewno od roku 644, kiedy to ukończone zostały rozpoczęte w pierwszym roku panowania Faravareya potężne mury Astimary, miasto to całkowicie zamkniętym dla obcych się stało, a o tym co się później w jego wnętrzu działo, docierały do nas jeno słuchy i pogłoski. Dodajmy, że takie, od których włos się jeżył na głowie. W każdym razie dostanie się do Astimary, by zaznajomić się z tamtejszymi księgozbiorami niewykonalnym było, więc pozostało mi jeno szukanie wiedzy na temat strzyg w zbiorach dordońskich.
Uainttoles skończył już pewnikiem sto lat. Ślepy był i prawie głuchy, a świadomość jakowąś tego co się dzieje wokół, miał żadną prawie. Mimo to imię me, takoż miano „Astimara” jakimś trafem do jego uszu trafiły, bo coś na kształt uśmiechu na jego lico wstąpiło i dłoń w górę uniósł, zataczając nią krąg wokół poukładanych na regałach i rozsypanych wokół nich zakurzonych ksiąg, co uwolniło mnie wreszcie od nagabywań jego opryskliwej służby, która jeno pretekstu szukała, by na pysk mnie z domu wyrzucić i co pozwoliło mi, koniec końców, zagłębić się w stosy chaotycznie porozrzucanych ksiąg. Niestety ściągnięcie do domu Uainttaolesa mych studentów przekraczałoby już znacznie i tak nadwyrężone granice tolerancji jego podłej służby, więc sam poszukiwania prowadzić musiałem. A czas uciekał.
Pierwszą wzmianką na jaką się natknąłem, był zapis astimarskiego kronikarza Hanesgadesa z około 480 roku. Traktował on o niesławnej astimarskiej władczyni Traixalle: „zda się miała [Traixalle] ich [obsesji] mnogość wielką, od nieposkromionej żądzy władztwa, po jednako niepojęte ludzką miarą wyuzdanie, aczkolwiek powiadano, że nie jeno chuć [nią] komenderowała, a równie szalona obsesyja wiecznotrwałości, jaką dać jej miała Księga takoż zumeridyjskie moce zaklęte w cyfrach, osobliwie zda się rozumiane. Fakt, że [Traixalle] była sczezła, świadczyć jednakowoż może na korzyść tego, że nie dane jej było onych 777 amatorów pomiędzy swe uda skrzyknąć”. Odnotowując, rzecz jasna, pojawienie się w tekście Hanesgadesa „Księgi”, co jednak zupełnie nic mi nie mówiło, skupiłem się bez reszty na owej zumeridyjskiej cyfrze magicznej. Jak pewnie sobie przypominasz, Traixalle wyraziła zgodę na zamordowanie swego ukochanego syna (i podobnoć kochanka) Malavelassisa, co jednakowoż przypłaciła obłędem. Władczyni sama syna swego nie zamordowała, podobnież nie wzięła udziału w jego rytuałach pogrzebowych i nie wiedziała nawet (bo nie chciała), gdzie ciało jego zostało złożone. Dopiero później, targana poczuciem winy, włóczyła się po cmentarzach w poszukiwaniu mogiły. Jak pisze Hanesgades: „powiadają, że nie tyle chęć pożegnania ukochanego [syna] kazała jej [Traixalle] wyć po nocach jak upiór i pazurami, i zębiskami wieka trumien rozwierać, ile szaleńcza nadzieja wskrzeszenia umrzyka za sprawą zakazanego przez Rauszara kultu cyfr”. Czy Hanesgades pisał o zumeridyjskiej numerologii? Tego nie dane mi było z całą pewnością ustalić, ale pchnęło mnie to do gruntownego przewertowania o sto lat późniejszych zapisów tak zwanego Dworskiego Poety, który w swojej kronice dał przedni opis czasów panowania Hangaladarva. Po dziesiątkach lat zależności Astimary od rabindranatu Tulpanigasty, jak wiadomo na czele powstania przeciw ciemiężycielom stanął astimarski arystokrata Hangaladarv i, korzyść biorąc z sytuacji geopolityczej i zaangażowania rabindry w wojnę z Yarande i Tindrem, królem Astimary ogłosił się. Hangaladarv wprost odwoływał się do spuścizny Sirghana Wojowniczego i Traixalle (uznając się za ich naturalnego spadkobiercę). W konsekwencji na rozkaz nowego władcy Malavelassis ekshumowany i pochowany w monumentalnym grobowcu został, nad wejściem do którego, tu pozwolisz, że zacytuję Dworskiego Poetę:
„[…] trzy jodły umieszczono,
które oznaczać miały, że tam złożono
niezwykłą postać, nie człeka,
ale półboga, którego śmierć w zaświatach nie czeka,
jeno żywot wspaniały, bo dla niego
trzy jodły nie śmierć, jak dla innego,
lecz życie wieczne dać miały […]”
Gdy przeczytałem ten pokrętny tekst od razu doznałem niejakiego olśnienia. Cokolwiek oznaczało „zumeridyjski” to było to czymś innym, nam nieznanym, a więc niewykluczone, że wyrażającym się w formie zapisu odmiennej niż nam znane. A więc zumeridyjska liczba końca nie musiała być pisana jako „777”. Trzy jodły! To właśnie zumeridyjskie 777 być musiało. Symbol końca, przejścia i nieśmiertelności. Dlatego na grobie Malavalessisa wyryto je i dlatego Dworski Poeta wieszczył, że w zaświatach nie czeka na niego niebyt, a życie wieczne! W księgach Uainttolesa znalazłem rysunek grobu Malavalessisa, a na nim trzy schematyczne jodełki, które… Które wielu z nas zna! A na pewno znasz je Ty, mój uczony przyjacielu. To symbol, który rok temu, gdy Vargar i Hyaraverna przemianowali swój kraj z Unii Tindryjsko-Astimarskiej na Ziemie Czarnych Bogów, objawił się na sztandarach nowego tworu. Co więcej, znać też możesz ów symbol, jeśliś widział gdzie rekonstrukcje malowideł z sali tortur Taiarre Potwora, tego kaleki, którego z własnym synem spłodzić miała Traixalle, najbardziej zwyrodniałej i odrażającej kreatury jaka kiedykolwiek zasiadła na jakimkolwiek tronie. Na każdej ze zbryzganych krwią niewinnych, katowanych dzieci ścian „pracowni” Taiarre znajdowały się zumeridyjskie trzy siódemki. Jak wiesz Taiarre, zwany w Astimarze Potworem, przez Pandryńczyków, którzy na tron go wynieśli, nazywany był Kalekim, a z kolei wśród strzyg nadano mu miano Nieśmiertelnego, które stąd wziąć się miało, że po kaźni, którą w odwecie za jego okropieństwa zgotowała mu Maulasalla, kiedy to Taiarre przez trzydzieści dni maltretowano i pieczono na żywym ogniu, mimo że zamienił się on w zwęglony, szkaradny kadłubek, to wciąż dychał.[…]”