Przejdź do treści
Strona główna » Blog o fantastyce » Historia dandera

Historia dandera

Chata płonęła. Krokwie trzasnęły ostrzegawczo i zaraz potem zawalił się dach. Snopy iskier
poszły w górę, a przytrzymywany przez dwóch silnych mężczyzn młody chłopak krzyknął
przejmująco i osunął się na kolana. Jeszcze przed chwilą próbował zrywać gruby łańcuch,
opasujący stojące w ogniu domostwo, i wdzierać się do środka przez małe okienko, z którego
buchał jęzor ognia. Siłą musiano go powstrzymać, wydawało się, że zupełnie nie czuje żaru.

Kiedy konstrukcja się zawaliła, nadbiegli wieśniacy z pierwszymi wiadrami wody. Na uratowanie
domu i któregokolwiek z mieszkańców nie było żadnych szans, to co można było zrobić, to
dokładne zalanie pogorzeliska, aby czerwony kur nie rozprzestrzenił się dalej. Ten, kto zamyślił
wywołać pożar, dobrze wiedział, co robi. W okolicy Savalony letnią porą strumienie wysychały
do wąskich niteczek, a poziom wód w studniach obniżał się. Wyciągane na długich sznurach
wiadra szły w pierwszej kolejności do warzywniaków, a skomplikowane konstrukcje w
przemyślny sposób nawadniały pola uprawne. We wsi, w której właśnie spłonęła chałupa, nie
było inaczej. Każdego ranka przy głębokiej studni formowała się kolejka gospodyń, mozolnie
spuszczających sznur do niemal niewidocznego oczka wody. Napełniwszy dwa wiadra, kobiety
zakładały koromysła i wracały do swoich chałup. Taka ilość wody wystarczała na jeden dzień
gotowania i picia. Brudne naczynia wieczorami znoszono do wąziutkich strumieni i przykładano
kamieniami, aby zostały oczyszczone przez noc, a wielkie pranie gospodynie urządzały raz w
tygodniu, zaganiając całe rodziny nad odległe jezioro. Barwne to było widowisko! Mieszkańcy
hurmem maszerowali spełnić rytuał letniej pory, niosąc ze sobą siedem zmian płóciennych
ubrań, a w razie konieczności i brudną pościel. Rozkładano się na brzegu, prano wszystko po
kolei i suszono na trawie, a w przerwach częstowano się wzajemnie gotowanymi ziemniakami,
kołaczykami i jajkami.

Ktokolwiek zaplanował podpalenie chaty starego Geropa, bez wątpienia wszystko dokładnie
przemyślał. Aby nikt nie uszedł żywy, drzwi zostały podparte solidnym pniakiem. Dodatkowo
chałupę opasano łańcuchem blokującym wyjście, rozciągniętym na takiej wysokości, że i
okiennice pozostawały zamknięte. Pora podpalenia też nie była przypadkowa. Gdyby ogień
zapłonął w nocy, widać by go było z daleka. W letniej porze, kiedy noc jest krótka, jasne niebo
pomogło maskować płomienie do chwili, kiedy nie było już mowy o żadnym ratunku. Spieszący
o świcie ku swoim polom chłopi nie zauważyli z początku niczego niepokojącego, a ogień
dostrzeżono, gdy objął w posiadanie cały dom. Szybko skrzyknięto się do pomocy, ale mozół
wyciągania wody z głębokiej studni i spora odległość od jeziora nie pomagały w ratowaniu.
Jeden tylko mieszkaniec płonącej chaty uszedł z życiem – najmłodszy z synów Geropa, Dander.
Opiekował się wraz ze swoją siostrą ojcem i niedołężną już matką, podczas gdy jego bracia
hulali, bogowie wiedzą gdzie, po świecie. Tak się właśnie złożyło, że dwie pary bliźniąt wydała
żona Geropa na świat, rodząc dwa razy po dwóch chłopców, a na koniec upragnioną córkę.

Dwaj starsi geropowi byli prawdziwie niespokojnymi duchami. Od maleńkiego przysparzali
zmartwień matce, psocąc ile wlezie. Nie garnęli się do pomocy w gospodarstwie, a ledwo mleko
spod nosa starli, w świat poszli. Razem z nimi pociągnął Treom, który chwilę przed Danderem
na świat przyszedł. Zabrali go, bo dorównywał im w hultajskich zapędach, a i poręcznie zawsze
jest mieć kogoś, kim można się w drobniejszych kwestiach wyręczyć. We wsi szeptano, że Magr
i jego bliźniak Treog pracowali w służbie półsestryjskich opryszków, Hruh-paraphy Dzikiego i
Kelet-parab-triunhy Zjadacza. Wielcy ci panowie stanowili ważne postacie w okolicznej
społeczności oszustów rozmaitej maści, a trud ich pracy koncentrował się na należytym
wykorzystywaniu naiwności pielgrzymów, pragnących stanięcia oko w oko z Wyrocznią.
Zarządzali zatem całym oddziałkiem szalbierzy biegłych w nieuczciwej wymianie walut i
kuglarzami specjalizującymi się w fałszywych proroctwach. Opanowali też rynek noclegów w
pobliżu Wyroczni, narzucając karczmarzom horrendalne stawki w zamian za „zezwolenia” na
przyjmowanie pielgrzymów. Właściciele przybytków płakali słonymi łzami i równie słono płacili,
zdając sobie sprawę, że w razie odmowy staną się posiadaczami dymiącego pasztetu
nadzianego zwęglonymi pątnikami. Apetyty Dzikiego i Zjadacza rosły w miarę czasu i zaczęli
rozglądać się za kolejnymi źródłami dochodu. Łakomym kąskiem zdały im się okoliczne sioła, od
których żądać poczęli podobnej opłaty za możliwość spokojnego uprawiania swojej ziemi. Tu
napotkali na nieoczekiwany opór. Okoliczni wieśniacy okazali się bardzo przywiązani do idei
posiadania własnej ziemi i nijak nie podobało im się, żeby ktoś miał z nagła zacząć szafować
pozwolenia. Półsestryjskie oprychy, niemiło rozczarowane zdecydowaną odmową, postanowiły
nauczyć kmiotków rozumu. W ramach nauczki siepacze Hruh-paraphy i Kelet-parab-triunhy
porwali i wywieźli w głąb Borów Pernejskich kilka młodych niewiast wraz z dziećmi, a wśród nich
także córkę Geropa.

Dander uszedł z pożaru z życiem, ponieważ wczoraj zdecydował, że wyruszy w pole przed
świtem. Pomyślał, że jeśli wcześniej zacznie, do południowej przerwy zrobi już wszystko, co
zaplanował na ten dzień, a po południu będzie mógł doglądać matki. Tegoroczne upały dawały
się we znaki każdemu, nawet najtęższym młodzieniaszkom, a co dopiero starszej kobiecie,
podupadłej na zdrowiu, zwłaszcza odkąd dochodziły do niej opowieści o wyczynach starszych
synów. Ze zgryzoty siwiała, zapadała się w sobie, a zeszłej jesieni jakiś niewiadomy paraliż tknął
ją tak, że przez dłuższy czas leżała bez przytomności, a do dzisiaj z jednej strony ciała była ledwo
władna. Panujące kanikuły męczyły ją wyraźnie, mimo to odmawiała odpoczynku, nawykłszy zaś
do robót w gospodarstwie, bez ustanku wynajdywała sobie nowe zajęcie. Stąd pilnować było
trzeba, by sił, i tak kruchych, nie nadwerężyła. Dander jak sobie umyślił, tak zrobił, i jeszcze za
ciemności powstawszy, ruszył do roboty, nie budząc ojca. Ten, który chałupę podpalił,
najwyraźniej liczył, że wszystkich geropowych we śnie zastanie i w popiół obróci.

Pogorzelisko dymiło. Kilku sąsiadów zapobiegawczo zalewało wodą zgliszcza.

– Chodźze, synku, nic nie poradzis jus. – Płowowłosy Kartu położył ciężką, pokrytą odciskami
dłoń na ramieniu Dandera, wyrywając go ze stuporu. Dander podniósł się sztywno niczym
drewniana kukiełka i poszedł za mężczyzną.

[rok później]

– No i udało się nam, przyjacielu! – Barczysty młodzieniec o jasnym spojrzeniu założył ręce na
piersi i z dumą przyglądał się dziełu czterech rąk. – Anibyś się spodziewał, że tak dobrze wszystko
wypadnie, co? – zwrócił się do towarzysza.

Dander podparty pod boki również mierzył spojrzeniem sadybę, którą przez ostatnich kilka
miesięcy wspólnie doprowadzali do aktualnego stanu. Zeszłego roku, kiedy przybył tu pod
koniec lata, była to ruina jakich wiele, miejsce opuszczone przez dawnych właścicieli i czekające
na lepsze czasy. Zgodnie z lokalnym prawem, na szóstą zimę od porzucenia, o ile poprzedni
właściciel nie zastrzegł u starszyzny wsi, że obejście ciągle go obchodzi i że zamierza wrócić,
każdy chętny mógł zająć się opuszczonymi włościami. Sadyba, do której Dander przybył po
straszliwych wydarzeniach, chyliła się ku upadkowi, a ostatni właściciel musiał doglądać miejsca
bardzo wiele zim temu.

Trafił tu przypadkiem. Po śmierci rodziców nie mógł znaleźć miejsca w rodzinnym siole. Uważał,
że jest współwinny tragedii i wyrzucał sobie, że to od jego uczynku rozpoczęły się tragiczne
wydarzenia. Chociaż ludzie, wśród których się wychował, wyciągnęli doń pomocne dłonie, czuł
wyraźnie, że tutaj nigdy nie uwolni się od przeszłości. Gdyby nie wyruszył wtedy wraz z innymi
na poszukiwanie uprowadzonych kobiet…
Tragedia wydarzyła się w głębi Borów Pernejskich. Podkradli się w kilkunastu do obozu
półsestryjskich oprychów, a nie widząc ani nie słysząc więzionych kobiet, odczekali do głębokiej
nocy i spróbowali uprowadzić jednego ze strażników. Próba się powiodła. Gdy zdarto kaptur z
głowy uprowadzonego, Dander doznał szoku. Strażnikiem okazał się jego brat Magr. Nie musieli
naciskać, aby wydobyć zeń informacje. Magr, śmiejąc się bezczelnie, wyjaśnił, że kobiet w
obozie nie ma, bo wszystkie trafiły do szaszmackich burdeli-mlekodajni w Tundranatonie, ku
radości wielu Szaszmaków, znanych z upodobania do picia mleka z piersi kobiet.

– A o te, które jeszcze dzieci nie miały, to zadbalim, żeby brzemienne w drogę wyruszyły –
zaśmiał się Magr. – Osobiściem dopilnował, żeby i siostra nasza Szaszmakom radość przynosiła!

Tego było za dużo dla Dandera. Przyskoczył do brata i, zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać,
obalił na ziemię i tak zapalczywie począł tłuc, że wnet Magra życia pozbawił. Kiedy czerwona
mgła sprzed oczu mu odeszła, siedział na trupie, który zamiast głowy miał krwawą miazgę.
Pozostali w milczeniu czekali, aż problem między braćmi zostanie rozwiązany w rodzinnym
gronie. Zakrwawiony Dander poderwał się z ziemi.

– Ruszamy! – wykrzyknął. – Natychmiast! Do Tundranatonu!

Próbowali mu przemówić do rozsądku. Po co przez niebezpieczną puszczę się przedzierać i
kolejnych ludzi narażać? A gdyby nawet i to bez szwanku przeszli, wcale nie byłoby gwarancji,
że branki ciągle przebywają w tundranatońskich lupanarach. Często zdarzało się, że bywalcy
tych miejsc kupowali na domowy użytek kobiety, które im się spodobały, i szukaj wiatru w
szaszmackich polach.

Dander nie słuchał, co mieli do powiedzenia, oszalały z bólu po informacji o strasznym losie
ukochanej siostry. Koniec końców któryś z towarzyszy miłosiernie dał mu przez głowę pięścią i
pozbawionego przytomności powlekli w stronę sioła. Tam życie z wolna wróciło do normy, nie
czas był na długie żałoby, gdyż obowiązki gospodarskie piętrzyły się jeden nad drugim. Minione
wydarzenia nie pozwoliły jednak o sobie zapomnieć – półsestryjscy zbóje znać dowiedzieli się,
kto uprowadził i zamordował jednego z wykidajłów. Żądzą odwetu pałał zwłaszcza Treog,
pragnący krwi utoczyć w zemście za swego bliźniaka, i ostatecznie jego mocodawcy zostawili
mu wolną rękę w wyborze narzędzia zemsty. W towarzystwie dwóch kompanów zakradł się do
chałupy Geropa, osobiście podkładając ogień pod zamknięty uprzednio dom.Nocując po raz pierwszy w ruinie w pobliżu Topielicowego Stawu, Dander ani przypuszczał, że
w tym miejscu przyjdzie mu odzyskać spokój ducha i pędzić szczęśliwy żywot. Niespodziewanie
dla samego siebie, kiedy obudził się tamtego poranka, zorientował się, że to pierwsza od bardzo
dawna noc bez sennego koszmaru. Został więc jeszcze jeden dzień, przepędzając go na leżeniu
na trawie i patrzeniu w niebo. Drugiego dnia udał się do pobliskiego sioła, aby zdobyć trochę
chleba i sera, a trzeciego prowizorycznie załatał dach ruinki, w której zdążył się już rozgościć. Z
najpilniejszym remontem uporał się całkiem sprawnie, znajdując wkrótce nieoczekiwanego
kompana i pomocnika: nie tylko jego nogi przyniosły nad Topielicowy Staw tego lata. Któregoś
razu, gdy krzątał się wokół nowego domu, ujrzał wędrowca bliskiego mu wiekiem. Wędrowiec
szukał miejsca na nocleg, a Dander nie odmówił gościny. Mekadon, tak bowiem przedstawił się
młodzieniec, o sobie mówił mało, za to robił dużo, dzięki czemu obydwaj mieli ciepły kąt jeszcze
zanim nadeszła zima. Pracy mieli coraz więcej: przybysz wkrótce zdecydował, że i jemu
pasowałoby osiąść w pobliżu i zajął sąsiednie, także opuszczone, siedlisko. Pomagali sobie
nawzajem przy cięższych pracach, skutkiem czego, kiedy kolejne lato miało się ku końcowi,
obydwa domy były już gotowe.

Podczas tego pracowitego roku zbliżyli się bardzo i stali się sobie wzajem jak bracia. Mimo coraz
silniejszej więzi Mekadon nadal nie był skłonny do zwierzeń, w przeciwieństwie do Dandera,
który pewnej zimowej nocy, gdy osuszyli brzuchaty gąsiorek, siedząc przed paleniskiem,
opowiedział ze szczegółami całą swoją historię. Nie taił, że w złości okrutnej zabił jednego ze
swych braci, co ściągnęło nieszczęście na rodziców.

– Teraz zaś możesz mnie potępić, za to żem brata zabił, a ni siostry, ni rodziców ocalić nie
zdołałem – zakończył swoją opowieść.

Mekadon milczał przez chwilę.

– Niezbadane są wyroki bogów – odrzekł wreszcie, patrząc w ogień. – Gdyby nie te wydarzenia
straszliwe, nie spotkałbyś na swojej drodze mnie, savalońskiego wygnańca, i nie pomógłbyś mi,
przyjmując pod dach swój. Zapomnieć przeszłości niepodobna, ale wiedz, że jedno tułające się
nieszczęście swoją życzliwością żeś ocalił, bobym jak nic przepadł gdzieś pośród pułapek świata
naszego.

Dodaj komentarz